Morderstwa, bezdomność, deprawacja. Jak żyły dzieci w przedwojennej Warszawie?
Paryż północy? Na pewno nie. Nawet nie Praga. Polska stolica była uznawana, na równi z Londynem i Neapolem, za najbardziej zabłocone miasto Europy. Poza reprezentacyjnym centrum żyło się ciężko. Patologia bieda kolonii degenerowała wszystkich. Ale najwięcej przegrały, jak zwykle, dzieci.
Bieda panie, bieda
W jednoizbowych mieszkaniach, których wilgotne ściany przesiąkały dymem wydobywającym się z nieszczelnych pieców, nawet zdaniem najmniej wymagających lokatorów brakowało przestrzeni. Nic dziwnego, że wielopokoleniowe i zazwyczaj także wielodzietne rodziny wykorzystywały każdy wolny kąt. Nie brakowało sypiających na klatkach schodowych. Do rzadkości nie należało też zasiedlanie dusznych piwnic.
Na życie w skrajnej nędzy i wśród potwornej patologii skazane były zwłaszcza maluchy mieszkające w bieda koloniach. Osiedla dla bezdomnych, pełniące rolę kwaterunku socjalnego, były siedliskiem wszelkich chorób toczących ówczesną Warszawę.
Najsłynniejsze z tych osiedli, zwane potocznie “tyfusowym”, znajdowało się na Żoliborzu, tuż za Dworcem Gdańskim. Składały się na nie jedynie 52 parterowe baraki. Tymczasem kolonię zamieszkiwało bez mała 3 tysiące osób! Kolejny tysiąc koczował w prowizorycznych ziemiankach, wzniesionych wokół przeludnionych drewniaków. Całość, ogrodzona zasiekami z drutu kolczastego, przypominała bardziej ośrodek karny niż mieszkaniowy.
W międzywojniu na Żoliborzu było wielu bezdomnych. Bohater książki „Czarny charakter”Łukasza Stachniaka, choć był dzieckiem wychowanym w przedwojennej stolicy, nie cierpiał aż takiej biedy (źródło: domena publiczna).
Funkcjonowały w Warszawie jeszcze inne, mniejsze osiedla i schroniska. Ustępowały one nieco żoliborskiemu, ale i tak były powszechnie uznawane za wrzody wyhodowane na tkance miasta. Należał do nich między innymi „Polus” przy ulicy Lubelskiej 30/32. Kolejne znajdowały się przy Podskarbińskiej i Powązkowskiej, dalsze dwa przy Okopowej i tyle samo przy Lesznie. Można je było znaleźć też przy ulicach Moczydło, Stalowej oraz Zawiszy. Wszystkie stanowiły prawdziwe lęgowiska przestępczości. Kryminalistami stawali się także ich najmłodsi mieszkańcy.
Chyba żaden cech rzemieślniczy nie oferował małoletnim mieszkańcom przedwojennej Warszawy tyle dróg kariery, co środowisko przestępcze. Młodociani adepci sztuki złodziejskiej mogli wręcz przebierać w szemranych profesjach. By zacząć, wystarczyło określić własne predyspozycje i zainteresowania.
Co bardziej cierpliwi kształcili się w tajnych akademiach szykujących do zawodu „doliniarzy”, czyli kieszonkowców. Sprawniejsi fizycznie i bardziej bezczelni parali się tak zwanym potokarstwem: kradli z otwartych wozów, co im w ręce wpadło. Najczęściej jak szarańcza atakowali rozładowujących towar dostawców. Niecierpliwi potrafili jednak opróżnić transport nawet na ruchliwej drodze.
Dziecięca przestępczość była procederem na tyle powszechnym, że tylko wyjątkowo brutalne zbrodnie cieszyły się zainteresowaniem ówczesnej prasy. Dziennikarską uwagę przyciągnęła na przykład sprawa Janka Panasiuka, który w 1931 roku zamordował swojego kolegę, Mikołaja Starościuka. Historię zrelacjonowała czytelnikom „Gazeta Warszawska”.
Pomoc dla sierot warszawskich organizował też legendarny już działacz społeczny, Janusz Korczak.
Janusz Korczak. Zginął z 200 dziećmi w komorze gazowej, do końca trzymały go za ręce
Był lekarzem i wojskowym, ale przede wszystkim pedagogiem. Dzieciom poświęcił całe swoje życie. Nie zostawił ich także, gdy przyszła godzina najcięższej, ostatecznej próby. Poszedł z nimi na śmierć, choć proponowano mu możliwość ratunku. Wielkość Janusza Korczaka oddziaływała nawet na niemieckich zbrodniarzy.
Wyjście Korczaka z getta ..
Cały materiał
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz